W jaki sposób człowiek zachowuje się w obliczu śmierci bliskich? Odpowiedz na pytanie, odwołując się do fragmentu powieści A. Kamińskiego „Kamienie na szaniec” oraz wybranych tekstów kultury.
Mijały powoli godziny
tych kilku dni bólu, przeplatanego szczęściem, a potem szczęścia -
przeplatanego rozpaczą. Rudy niczego nie mógł
trawić. Ciągle wymiotował. Gdy po skurczach bólów wymiotnych wygładzała mu się twarz powtarzał: - Jak rozkosznie... Czy może być przyjemniej? Gdy
zostali sami z Zośką, sprawiało im przyjemność trzymanie ręki
w dłoni przyjaciela.
Rozmowa była wtedy otwarta, szczera i żaden nie starał się ukryć tak dawniej nieśmiało
wyrażanych uczuć przyjaźni. Gdy przychodzili
inni - rozmowa stawała się iskrząca, pełna przekomarzań i dowcipów, wyśmiewania
się i udawania cynizmu.
Nigdy dotąd to przyjacielskie
grono nie czuło się tak mocno ze sobą związane. Nigdy jeszcze nie
było im ze sobą tak miło. Mijały
godziny i dnie. Po pewnym czasie prawda, której nie dopuszczali do świadomości, stawała się oczywista. Stan Rudego był beznadziejny. Rudy umierał...
Ostatnie dwadzieścia cztery godziny męczył się strasznie. Sen
przerywały nieustannie paroksyzmy bólu.
-Tadeusz, Tadeusz, jak
boli, jak strasznie boli...Już nie mogę - i łzy toczyły mu się po policzkach. W Zośce wszystko skręcało
się z cierpienia. Obawiał
się, że lada chwila zerwie się z krzesła i zacznie krzyczeć lub wyleci na ulicę i popełni jakieś szaleństwo. Umierający Rudy był zbyt inteligentny, żeby nie zdawał sobie sprawy, że los jego jest nieodwołalnie przypieczętowany. Nie wspomniał jednak ani słowem o śmierci. Po co? Żeby
wprowadzać zbyteczny czynnik
zakłopotania wśród przyjaciół? Istotą każdego cierpienia jest
to, że pożąda śmierci jak łaskawej i
dobrej wybawicielki. Rudy cierpiał straszliwie - niewątpliwie więc z myślą o śmierci kojarzyły mu się uczucia ulgi. Wzywał jej niecierpliwie każdym włóknem umęczonych
nerwów, lecz o niej nie mówił. Gdy w godzinie pewnej ulgi, któryś z przyjaciół zaczął
deklamować wiersz o tym, jak to będzie za dziesięć lat, Rudy przerwał z uśmiechem. - Powoli, panowie, spokojnie - i machnął ręką. A po chwili - powiedz raczej, Jasiu, ten wiersz Słowackiego...
Zapanowała cisza. Czarny Jaś starając się opanować głos, mówił Testament. Rudy trzymał w dłoni rękę Zośki i szeptem powtórzył sinymi wargami jedną ze zwrotek:
Lecz zaklinam, niech żywi nie tracą nadziei
A kiedy trzeba, na śmierć idą po kolei,
Jak kamienie przez Boga
rzucane na szaniec...
Rudy i Alek umarli tego
samego dnia.
Śmierć ich wywarła wstrząsające wrażenie na braterskim gronie przyjaciół. Zbyt wielka była poprzednio
radość z odzyskania Rudego.
Wszystko dookoła na świecie bladło wobec tej
nieprawdopodobnej radości. Radości krótkiej, gwałtownej. I dumy, że ich braterstwa nie wolno bezkarnie tykać. Teraz, przez kontrast, byli wstrząśnięci śmiercią Alka i Rudego. Ale śmierć każdego z nich odczuto inaczej.
Śmierć Alka była śmiercią w ich rozumieniu
normalną. Normalnym losem żołnierskim. Jak każda śmierć - poruszyła najgłębsze, najwewnętrzniejsze
uczucia tych, co pozostali. Ale nie kryła w sobie grozy piekieł. Stała się rzecz w pewnym sensie zwykła. Jest wojna - trudno. My strzelamy -
i do nas strzelają. Wróg ma takie samo
prawo do naszej krwi, jak my do jego. Alek uderzał we wroga - wróg uderzył w
Alka. „Taka jest żołnierska dola, taki
jest żołnierski los” -
wypełniły się słowa piosenki. Ale śmierć Rudego?
Włosy się jeżą na głowie tych, co
widzieli to zmaltretowane ciało i słyszeli koszmarną opowieść. Tego
zapomnieć się nie da. Tego wybaczyć nie można. W odwet za
katowanie podczas śledztw, Kierownictwo
Walki Konspiracyjnej rozkazało likwidację najbardziej wyróżniających się swym bestialstwem
gestapowców Schultza i Langego.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz